„Wsiąść do pociągu byle jakiego”…
Są ludzie, którzy podróżowanie mają we krwi. Im dalej, tym im lepiej, w podróży czują się jak w domu. Wszystkich wokół siebie traktują jak braci, wszędzie się bez problemu aklimatyzują, a drobne niedogodności organizacyjne traktują jak coś, co należy przeskoczyć, żeby pobiec dalej.
Ale są też sierotki – takie jak ja – które nie ruszą się z domu bez dokładnie rozpisanego planu: co, gdzie i kiedy. Nie zrobią kroku za próg bez zaplanowania, gdzie i w co wsiąść, gdzie wysiąść, ile i na co przeznaczyć pieniędzy. Freestyle nie jest mile widziany: sama myśl o jego niebezpiecznych konsekwencjach powoduje cofanie się w głąb zacisza domowego.
Gdy takie sierotki ruszają w drogę, której nie znają, liczą na łut szczęścia. Gdy stwierdzą, że szczęścia nie mają, wpadają w panikę. I w tych właśnie chwilach Bóg stawia na ich drodze Aniołów Stróżów.
„Hej w góry, w góry, popatrz, tam wstaje blady świt…”
To jednak był freestyle. Koleżanka spytała Midę w niedzielę, czy nie pojechałaby z nią w góry. W poniedziałek. Dużo czasu na rozmyślania i plany nie miała. Powiedziała: tak i czekała, co będzie dalej…
Cały dzień pakowania i załatwiania spraw. Oczywiście, kosmetyczkę z gumkami do włosów, kolczykami i kosmetykami zostawiła w domu. W związku z tym kolczyki musiała sobie dokupić :). Przed 22.00 na dworzec. I cała noc telepania się PKSem.
I co Mida robiła tej nocy? Słuchała muzyki, oczywiście. Chwilę rozmawiała z koleżanką O., ale jak zaczęto na nie psykać i chrząkać, to dały spokój. O. nakryła się kocem, bo jak się śpi, to się nie odczuwa choroby lokomocyjnej. A Midzie nie chciało się spać. Czytała trochę, ale to i tak nic: największy jej wyczyn, to pisanie – na kolanie, w trzęsącym autokarze, w ciemności, świecąc sobie komórką – w pamiętniku.
Warto było nie spać, tylko drzemać. Gdy dojeżdżały, Mida podziwiała cudowny świt, słońce wschodzące zza drzew… Świt w górach, jej pierwszy od sześciu lat.
Beskidzki Anioł
Były w Krynicy. Oczywiście zaraz kolejnego dnia popędziły na miejscową atrakcję turystyczną: wjazd kolejką gondolową na górę Jaworzynę. No… To się Midzie podobało… Na górze zjadły obiad, poleżały patrząc w niebo – na tej wysokości wydawało się takie bliskie… I postanowiły zejść na piechotę. Zielonym szlakiem.
Hm, takiej rzeczy Mida nie zrobiła jeszcze nigdy. Najbardziej rozbroiła ją krowa Milka pod schroniskiem („A myślałam, że fioletowa krowa w górach to ściema…”). Szły jakimś żółwim tempem, aż zgubiły drogę.
Było to głupie z ich strony. Po prostu szlak dotąd schodził w dół, aż nagle za skrzyżowaniem podchodził pod górę. I je zdezorientował. Podeszły kawałek drogą rowerową, ale nie było oznaczenia szlaku, więc postanowiły zawrócić. Stojąc znów na skrzyżowaniu szlaków nie wiedziały, co robić.
O. poszła drogą w inną stronę, a Mida pomyślała, ze zerwie trochę jarzębiny na korale dla siostry. Nagięła gałąź ku sobie, gdy usłyszała tubalne:
– Nie niszczyć przyrody! – I odskoczyła z przestrachem.
Zobaczyła przed sobą bardzo dziwnego człowieka, który właśnie schodził z podejrzanego dla nich szlaku. Zamiast mu tłumaczyć, że nie chce niszczyć przyrody, tylko ją zużytkować, spytała odruchowo:
– A może pan nam powie, jak powinnyśmy dalej iść?
Wyjaśnił dość obficie jak iść, na czym polega problem i żeby dobrze wypatrywać oznaczeń, bo szlak często myli. Dziewczyny podziękowały i poszły…
Minęła godzina, podczas której odpoczywały, podziwiały widoki i szły dalej. Aż zgubiły drogę po raz drugi. Niechcący, ale gdy się nie wiedziało jak iść, nie była ona możliwa do odnalezienia – bo szlak przecięły wykopy i im podobne przyjemności związane z budową nowego wyciągu. I szlak został dosłownie przerwany.
W tym dziwnym miejscu spotkały owego pana po raz drugi. Śmiał się z nich, ale wskazał, gdzie szlak idzie dalej i dał dużo bardzo przydatnych rad, a na koniec spytał, czy wołać ratowników, żeby ich szukali, jeśli nie zejdą przed zmrokiem. Faktycznie, uważały, że im się nie spieszy.
Nie spotkały go po raz trzeci, gdyż udało im się już bez problemów zejść na sam dół. Nie obyło się bez przygód: Mida zjechała na tyłek; strasznie bolały je nogi po wyjątkowo stromym zejściu; dwukrotnie trawersowały potok, a busik i tak pojechał wcześniej… Godzinę czekały na kolejny, ale to nie był czas tracony: intensywnie wykorzystały go na odpoczywanie. Śmiały się, że spotkały jednego z ludzi opisanych w piosence:
” Anioły bieszczadzkie, bieszczadzkie anioły
Dużo w was radości i dobrej pogody
Bieszczadzkie anioły, anioły bieszczadzkie
Gdy skrzydłem cię trącą już jesteś ich bratem”
Anioł domowy
Mida pojechała w góry z koleżanką O. Miały wiele planów i pomysłów, z których udało się zrealizować połowę, gdyż mniej więcej trzeciego dnia wyjazdu O. położyła się z gorączką do łóżka.
Kto wie, jakby się to skończyła, gdyby nie wspaniała pani gospodyni, która w tym krótkim czasie obie dziewczyny bardzo polubiła. Przejęła się chorobą O., myślała o niej cały dzień, rozmawiała przez telefon z córką, która miała za męża lekarza. Ten udzielił paru ważnych rad i wieczorem, gdy sytuacja nie uległa polepszeniu, gospodyni wyprowadziła O. z łóżka i zawiozła do szpitala. Tamże przesiedziała z O. i Midą (która chciała być pomocna, ale nie bardzo jej to wychodziło) trzy godziny. O. dostała kroplówkę i pozwolono jej wrócić do domu. Przeleżała jeszcze jeden dzień, a gospodyni raczyła obie dziewczyny obiadami i troszczyła się o obie jak mogła. Na pożegnanie oboje gospodarze dostali w podziękowaniu bombonierkę i wino: wzruszyli się i stwierdzili, ze nie trzeba było. Bo faktycznie: jak podziękować za dobroć okazaną bezinteresownie, z serca i przywiązania?
Anioł przydrożny
Sierotka Mida prosto z gór pojechała do Łyżeczkowa. Powtórne odstępstwo od zasad uporządkowania i jeżdżenia po ustalonych trasach odbiło się niepokojem w jej zachowaniu (siedziała bez ruchu, cierpnąc i stresując się wewnętrznie), ale doczekała się na ustalony PKS i ruszyła w trasę.
Trasa ta była niepokojąco długa. Gdy Mida zaczęła się niepokoić, gdzie ona właściwie ma wysiąść i po półgodzinnym wahaniu, czy kogoś nie spytać, zdecydowała się na ten krok. Dla Midy otwarcie ust znienacka do przypadkowego pasażera równa się zakłócenia spokoju na Mszy pogrzebowej. Pokonała jakoś bariery i zaczepiła siedzącą przed nią panią. I jak nie wierzyć w cuda? Owa pani, jak się okazało, miała wysiąść dokładnie na tej samej stacji. I Midę opuścił niepokój, za to w jej głowie pojawiła się myśl, ze ktoś nad nią cały czas czuwa mimo jej wariactw i histeryzowania.
W wyjątkowych okolicznościach – „Tam, tam! Ciuciu!”
Powrót z Łyżeczkowa też był barwny i urozmaicony. Zaplanowano dojazd do Katowic busem, a dalej pociągiem do Warszawy. W ostatniej chwili stwierdzono, że można do tych Katowic pojechać samochodem. Ale na trasie był korek i jakiś pożar oraz pojazdy uprzywilejowane na sygnale. No to pod wpływem impulsu pojechano prosto do Sosnowca.
Pani Łyżeczka musiała zauważyć, że Mida popada w odrętwienie, a oczy rozszerzają jej się coraz bardziej, gdyż powiedziała:
- Nie martw się, jak będzie trzeba, to zawieziemy cię nawet do Częstochowy.
Mida zgodnie z sugestią przestała się martwić. Pożegnano ją zbiorowo, na dworzec została odprowadzona, więc nie miała okazji się zgubić. Po czym okazało się, że pociąg jest opóźniony 15 minut i nie było co się obawiać korka… Mida wsiadła w pociąg i dojechała, słuchając „Upiora w operze”, co bardzo poprawiło jej nastrój. Znosiła z godnością dziwne spojrzenia współpasażerów, gdy zajęła się przepisywaniem opowiadania z notesu do pamiętnika. No bo czemu nie wykorzystać czasu i ochoty?...
I nagle okazało się, że dojechała do domu. Wyszła z podziemi do tramwaju, a z tramwaju na znajome skrzyżowanie i ze zdziwieniem stwierdziła, że to naprawdę jest jej dom.
Po trzech miesiącach wojaży Mida wróciła z wakacji. Mimo niewłaściwych jej stylowi szaleństw - cała i zdrowa, bogatsza o wiele wspaniałych przeżyć.
Komentarze
Pokaż komentarze (8)